poniedziałek, 4 marca 2013

Leopold Tyrmand, Siedem dalekich rejsów

Powrót do Tyrmanda zawsze należy do przyjemności. To książka na jedną podróż, w czasie której nic nie jest w stanie odebrać radości z obcowania z autorem. Bohaterowie, też podróżnicy spędzają ze sobą trzy dni w Darłowie. Ona - młoda, przebojowa, choć niezbyt pewna, czego w życiu chce. On - odważny i pewny swego uroku, ma sprecyzowany plan na przyszłość. Przypadkowo interesują się tym samym zaginionym dziełem sztuki.



Historia banalna, być może byłoby coś z tego romansu, ale na zmianę się wycofują, znajdują wymówki, tchórzą. To pewnie zauroczenie, rodzące się uczucie komplikuje relację, która - ma się wrażenie - polega  na ciągłej rywalizacji, potyczkach słownych, wzajemnym zdobywaniu się ze świadomością bezpiecznego rozstania się na zawsze za chwilę. Nie pomaga otoczenie i czas, oto rodzi się bowiem polska szarzyna, miejscowa władza zaczyna likwidować własność prywatną. Niektórzy już planują ucieczkę z kraju, inni próbują się dostosować i znaleźć miejsce dla siebie.

Siłą powieści są błyskotliwe dialogi i barwne postaci drugoplanowe. Mamy wyznawcę nowego ładu, zapijaczonego szefa portu Stołypa, maklera okrętowego Letera, miejscowego księdza, służącą o wątpliwej reputacji. Wszyscy oni tworzą znakomity obraz polskiej prowincji wiosną 1949 roku. Czytelnik kibicuje parze bohaterów, im głębiej w historii, tym mocniej trzyma kciuki, by im się udało i zmierzyli się z tym co nieuniknione. Los jednak bywa kapryśny...  

Ocena 5/5     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz